czwartek, 29 stycznia 2015

Nocka w terenie

Zima chwilowo wróciła, więc postanowiłem przypomnieć sobie i przetestować kilka starych patentów Na miejscówkę wybrałem gospodarstwo znajomego z okolic Mławy - 300 ha łąk kośnych oraz ok. kolejnych 300 ha nieużytków w postaci bagien, lasów, chaszczy i kanałów. Teren obszerny, nikt nie przeszkadza, głowy nie zawraca. 
Posadowiłem się na niewielkim wzniesieniu porośniętym kilkusetletnimi dębami, leszczyną, wierzbami i lipami, żadnych iglaków w okolicy. 50 metrów poniżej wzgórka rozciągają się bagna, zamieszkane przez wszechobecne bobry i łosie. 
Moim zamierzeniem było pomieszkać dobę w terenie w miarę komfortowych warunkach, sporządzić posiłki, przetestować narzędzia oraz zakupioną niedawno odzież i buty. 
Ok. godziny dwunastej przybyłem pickupem na miejsce. Zaparkowałem w pobliżu wzgórza, gdyż wziąłem sporo dodatkowego sprzętu, np. tarczę, kołczan, strzały, siekierę oraz norkę goreteksową i śpiwór, gdyby pogoda gwałtownie się załamała lub wystąpiły inne nieprzewidziane sytuacje. 
Prace rozpocząłem od szybkiego zgromadzenia zapasu suchego drewna. Z tym nie było problemu - mnóstwo suchych prętów leszczynowych, konary dębowe zalegające pod drzewami oraz kora z pobliskich bagiennych brzóz. Nie rozpalałem ogniska, wziąłem się za konstrukcję legowiska. Do leszczynowego stelaża doczepiłem połówkę pałatki LWP, dobudowałem ekrany ze zwalonych drzewek oraz leżących w pobliżu karp. Część legowiska oddzieliłem leżącą poziomo grubą leszczynową gałęzią. 






Następnie poszedłem na bagna, by narwać suchego sitowia na posłanie. Zbierałem je do płachty z rozprutego plastykowego worka. W dwóch podejściach udało mi się zorganizować sporo materiału, lecz gdy przykryłem go folią BW i rzuciłem się na tak zaimprowizowane wyrko, okazało się, że jeszcze drugie tyle należy dołożyć, by spać w znośnym komforcie. Postanowiłem dokończyć to później, a teraz rozpalić ognisko, podsuszyć nieco teren i sporządzić posiłek. 
Udało się to uczynić bezproblemowo. Podwiesiłem Zebrę z wodą, zasypałem chińską zupkę i kawę w kubku i ruszyłem po dalsze porcje sitowia. 


Gdy wróciłem z następną porcją, wodą już wrzała. Zalałem produkty i podążyłem po bagienne zeschlaki. Okazało się jednak, że w tej części bagna, większość sitowia została zeżarta przez dzikie krowy i konie. Podczas zagłębiania się w dalsze rejony, wpadłem jedną nogą w bagienną niezamarzniętą dziurę. Szybko wyciągnąłem nogę, która zapadła się do połowy uda, ale nieco wody dostało się do buta. Spodnie też nieco się przemoczyły. Miałem więc zajęcie na całe popołudnie - suszenie. 
Uzupełniwszy braki w legowisku i uwałowaniu ich swoim ciałem stwierdziłem, że warstwa jest cienka i nie zapewni mi dobrej izolacji na całą noc. 

Stwierdziwszy, iż warstwa izolacyjna jest mizerna, poszedłem po samorobną karimatę, która znakomicie spełniła swoją rolę (o sprzęcie później). Siedziałem sobie w miłym ciepełku: ekran i odbijająca ciepło pałatka dawały bardzo wysoki komfort cieplny. Przy niedużym ognisku panowała temperatura ok. 20 stopni, siedziałem w polarku, w jednej skarpecie, druga się suszyła i pichciłem "traperskie hot-dogi" (berlinka nadziana na patyk i owinięta ciastem na żmijki). W międzyczasie nastał zmierzch, wypadało nagromadzić opału na całą noc. Założyłem buty, w tym jeden mokry na gołą stopę i do roboty. W pół godziny nagromadziłem opału, który szacunkowo powinien wystarczyć do rana. Postanowiłem bowiem drzemać bez okrycia na karimacie, dokładając systematycznie do ognia. 
Około 23:00 temperatura spadła nieco poniżej 0 i zaczął padać śnieg, najpierw niewielki, potem dość intensywny. Dodatkowo wiatr zmienił kierunek i zaczęło mi prószyć nieco w obrębie schronienia. Początkowo miałem zamiar zrobić dodatkową osłonę z foliowego worka, ale się rozmyśliłem, postanawiając czekać na rozwój wypadków. Zrobiłem sobie herbatkę, poleniuchowałem w ciepełku, postrugałem patyki i zaczęła mi dokuczać nuda. Nie wziąłem bowiem żadnych narzędzi i materiałów do majsterkowania (pochwy do szycie, noża do wypolerowania szlifu, itp.). Parę minut po pierwszej w nocy wyciągnąłem z głębi pałatki norkę dpm, wrzuciłem w nią śpiwór, podrzuciłem kilka patyków do ogniska i, patrząc się w płomienie, zasnąłem. Obudził mnie nad ranem śnieg zacinający w twarz, więc wsunąłem się głębiej w zadaszenie. Punkt 8:00 byłem na nogach. Szybko rozpaliłem ognisko, zagotowałem wodę, zrobiłem kawę i zupę z soczewicy (dostępna w Biedronce), którą spałaszowałem z bułeczką. 




Pokrzątałem się po okolicy, szukając miejsca na strzelnicę z łuku. Śnieg jednak padał tak intensywnie, że darowałem sobie strzelanie (większości strzał bym nie znalazł). Około południa zwinąłem części ruchome obozu, spakowałem do plecaka i ruszyłem do domu. 
Wnioski: 
- przy niewielkim nakładzie sił i środków można komfortowo spędzić noc w terenie, o ile nie ogranicza nas prawo i strach przed mandatem 
- połowa pałatki, przy gwałtownych zawirowaniach pogody, nie do końca spełnia pokładane w niej nadzieje 
- w moim przypadku najlepiej sprawdziły się, jako narzędzia terenowe, nóż własnej roboty oraz składana piła z Lidla 
- niezbyt zadowolony jestem natomiast z lidlowych śniegowców - długo schły po zamoczeniu i nie są zbyt ciepłe (używałem pojedynczej pary skarpet) 
- jeśli chcemy samotnie siedzieć przy ognisku, wypada wziąć coś na nudę: książkę, półprodukty do własnej radosnej twórczości lub inne imponderabilia). 
W piątek zabieram zszyte dwie pałatki BW i na nich będę bazował.