niedziela, 12 listopada 2017

Traperska nocka w lesie

Pogoda zrobiła się na tyle paskudna, że mogłem w końcu wybrać się w teren i przećwiczyć kilka patentów. Powziąłem więc następujące założenia: nocowanie w lesie w niesprzyjających warunkach pogodowych (deszcz, wiatr, deszcz ze śniegiem, temperatura oscylująca w okolicach 0), przygotowanie schronienia z naturalnych materiałów (łącznie z poszyciem) w zagłębieniu terenowym (możliwość wykonania pieca zboczowego), znalezienie materiałów i surowców do wykonania łuku ogniowego i rozpalenia ogniska; wykorzystanie odzieży z naturalnych surowców, bez membran, koc do przykrycia; narzędzie jedynie własnej roboty (wybrałem małego hawka, scyzoryk i piłę ramową, saperkę zapakowałem kupną, gdyż do swojej nie dorobiłem trzonka). Awaryjnie wziąłem poncho i małego tarpa. Planowałem wyruszyć ok. 10 rano, by o 11 mieć wyszukaną miejscówkę i wziąć się ostro do roboty. Życie większość założeń zweryfikowało. Do lasu dotarłem na 13:00. Rano przestało padać, ale wszystko wokół było mokre, wręcz nasiąknięte wodą. Po znalezieniu odpowiedniej miejscówki, przystąpiłem do wytyczenia kształtu obozowiska i wykopania pieca zboczowego. Przy okazji z ziemi i gałęzi powstała ścianka działowa. Niestety, w okolicy nie było drzew liściastych lub drobnolistne, więc poszycie z listowia odpadało. Okazało się też, że nie spakowałem piły oraz części żywności. Większość prac ogarnąłem więc hawkiem, który sprawdził się znakomicie. Od tej pory jest moim ulubionym narzędziem, scyzoryk był użyty okazjonalnie. Brak piły dał o sobie znać w chwili, gdy zerknąłem na zegarek - godzina 16, a ja bez opału na noc, ze szkieletem dachu. W tym momencie zaczął kropić deszcz. Prowizorycznie w ciągu kilku minut zaciągnąłem dach z pałatek, wrzuciłem graty i ruszyłem po drewno. Przywlokłem kilka gałęzi na wieczorne palenie i zacząłem w pośpiechu przygotowywać miejsce do spania. Zrobiłem je z brzozowych belek i przypominało nieco szezlong. Zbyt wygodne nie było, ale dało radę i izolowało od ziemi. Deszcz przestał siąpić, wyszło nawet słońce. Udałem się więc na uzupełnianie zapasów drewna i rozpałki do łuku ogniowego. Materiał na łuk znalazłem bezproblemowo, lecz podpałki nie było, wszystko nasiąknięte wodą, ogrzewając ciałem, susząc przez tarcie uzyskałbym ją nocą lub rano. Odpaliłem więc korę brzozową krzesiwem syntetycznym i podkładałem suche gałązki świerkowe (w dolnych partiach świerka na ogół takie są). Wkrótce ognisko w piecu zboczowym rozpaliło się na tyle, że zagotowałem wodę, zalałem japońską zupę i zjadłem pierwszy od śniadania posiłek. Na dworze już zapanował mrok, było grubo po 17, a ja dopiero ogarnąłem najważniejsze czynności. Już z czołówką na głowie ciąłem grubsze konary leżącej nieopodal brzozy, by zapewnić opał na całą noc w myśl zasady - uważasz, że masz opał na całą noc, zbierz trzy razy więcej. Spałem z przerwami, budził mnie bębniący o dach deszcz oraz porywisty wiatr. Około 2 w nocy przebudowałem nieco dach, gdyż zmienił się kierunek wiatru i strasznie wiało do wewnątrz. Chwilę potem znów zapanowała miła, ciepła atmosfera. podłożyłem sporo na opał, sporządziłem kilka żmijek, które zjadłem z dżemem. wypiłem herbatę i spałem do  5:30. Obudził mnie wilgotny chłód, podłożyłem na ogień i jeszcze podrzemałem. Opału mi wystarczyło, o 7 rano miałem jeszcze niewielki zapas. O 7:30 byłem w domu.
Zrobiłem telefonem kilka zdjęć, na więcej nie miałem czasu, podobnie z nagrywaniem filmu. Poszedłem zresztą do lasu, by pobytować, a nie nagrywać. Nie miałem kosmicznych ciuchów, cudownego sprzętu - tanizna, prostota i rękodzieło. To, co udało mi się zarejestrować, zamieszczam  poniżej. 






poniedziałek, 11 września 2017

Na grzyby...

Ciepła i wilgotna aura sprawiły, iż w moich leśnych rejonach pokazały się grzyby. Ostatnie zapasy suszonych podgrzybków sprzed trzech lat skończyły się w lipcu. Nastała więc pora na uzupełnienie zapasów, a przede wszystkim poobcowanie z przyrodą. 
W piątek, jadąc nad Jezioro Kiełpińskie zatrzymałem się na podlidzbarskim grzyboparkingu. Nie oddalając się od auta więcej niż kilometr nazbieraliśmy wspólnie z żoną  cały kosz kurek. Wyrosły monstrualne, a mimo to nie były zdrewniałe. 





Do tego znaleźliśmy nieco podgrzybków oraz kilka rydzy, które zajęły kolejny kosz. Większość podgrzybków było starych, nieco nadszarpniętych przez ślimaki, ale zdrowych.

Zrezygnowaliśmy z noclegu nad jeziorem i jeszcze tego samego dnia wróciliśmy do domu. Apetyt rośnie w miarę jedzenia, gdyż postanowiliśmy z samego rana udać się w okolice Janowa i ewentualnie Muszaków, by dalej realizować grzybowe zbieractwo. Już dojeżdżając na miejsce zauważyłem kilkanaście samochodów zaparkowanych na poboczach, do których dołączył także mój.
Mimo tabunu wszelkiej maści grzybiarzy udało mi się na wejściu, obok samochodu, znaleźć kilka podgrzybków, ładniutkich, niedużych zdrowych. Później odkryłem ciekawy patent na zbieranie. Wokół drzew leżały w ściółce odcięte trzony podgrzybkowe, prawdopodobnie sprzed dwóch, trzech dni, były już trochę przywiędnięte. 

Świadczyło to o dobrej miejscówce. Okazało się, że wszyscy omijali te miejsca, gdyż myśleli, że wszystko wyzbierane, a prawda była taka, że obok wyrosły już młode piękne podgrzybki. Po godzinie miałem już koszyczek. Do tego doszło kilka prawdziwków i kurek i następne naczynie zostało zapełnione. 




Podsumowując zbiory żony, syna i jego dziewczyny ogarnęliśmy sześć koszyków. Większość poszła na suszenie. Pod koniec grzybnej eskapady znalazłem pod dębem dziwne fioletowe grzybki, których nigdy nie widziałem. Wyglądały, jak z jakiegoś filmu postapo ukazującego przyrodę po katastrofie nuklearnej. Przyszły mi na myśl "Sny" A. Kurosawy. Po sprawdzeniu  w necie okazało się, że są to lakówki ametystowe. 



Są jadalne, ale walorów smakowych nie mają. Można jednak nimi ozdobić potrawy.

wtorek, 1 sierpnia 2017

Minihawk oraz nóż traperski w teren i na co dzień

Zbliżające się wakacje sprawiły, iż wziąłem się trochę do roboty. Od dawna podobają mi się wytwory Daniela Winklera i w podobnych klimatach zamarzył mi się nóż. Przeszedłem więc od słów do czynów. Ostrze wykułem z czteromilimetrowej grubości resora w wersji hidden tang, na rękojeść wykorzystałem poroże jelenia, znalezione mosiężne blaszki, kawałki egzotycznego drzewa oraz przekładki skórzane ze starego paska. Po zmontowaniu w całość i wstępnemu naostrzeniu przyszedł czas na testy. Narzędzie dobrze zniosło krojenie, struganie, batonowanie i tym podobne typowe testy. Rąbaniem nie byłem zachwycony, gdyż to mój jeden z pierwszych noży o tak odchudzonej grubości. Jak mawiają niektórzy, do rąbania jest siekiera, nie nóż. Znów z pomocą przyszły pomysły Winklera i jego mikrohawki. Postanowiłem wykuć takiego malutkiego integrala. Po wstępnym przejrzeniu materiałów okazało się, że mam dość gruby i szeroki resor, by wykonać z niego cztery narzędzia. Po przecięciu materiału na pół postanowiłem wykuć jednocześnie parkę hawków. Najpierw wyciąłem wstępnie kształt kątówką, następnie równoległe kucie hawków, dopracowanie kształtów, nawiercenie otworów pod rękojeści, by w końcu je zahartować w gorącym oleju i odpuścić na podwyższonym palenisku. potem zebranie odwęglonych smunksów oraz wykonanie okładzin. Po raz kolejny wybrałem sprasowany bambus, który najbardziej przypadł mi do gustu. Oto filmik z procesu produkcji oraz testów możliwości noża oraz hawka, który mnie już na wstępie bardzo miło zaskoczył.

wtorek, 6 czerwca 2017

Nocka w terenie w ramach Prymitywnych Technik Przetrwania

      W pierwszy weekend udało się wygospodarować dobę, by spędzić w terenie nockę w ramach szkolnego koła Prymitywnych Technik Przetrwania. Około godziny 16:00 grupa uczestników zebrała się w okolicach Mławy, by w prywatnym (ze względu na bezpieczeństwo) lesie realizować swe pasje. 
    W tym roku postanowiliśmy wykonać wigwam, by w nim wspólnie spędzić noc. Nikt nie zabierał namiotów, jedynie plandeki budowlane. Najpierw wyrysowaliśmy okrąg, sprawdzając, czy wszyscy zmieszczą się ze swymi posłaniami w jego obrębie. Następnie ze znalezionych gałęzi postawiliśmy szkielet wigwamu, obciągając go kilkoma plandekami. Obok wejścia przygotowaliśmy miejsce na nieduże ognisko z ekranem oraz zapas paliwa na nockę. W dalszej kolejności każdy przygotował sobie legowisko. Odwiedził nas też były absolwent, który postanowił spać pod tarpem w hamaku.
Niebo zasnuło się chmurami, temperatura ok. 20 stopni Celcjusza. Według prognoz miało się obyć bez opadów, noc jednak mogła być chłodna, nawet poniżej 10 stopni.
W bliskiej odległości od wigwamu, nad stawkiem, posadowiliśmy duże obozowe ognisko, dzięki któremu nie brakowało nam gorącej wody, ciepłych posiłków oraz miłej atmosfery. Tradycyjnie piekliśmy żmijki i podpłomyki, kiełbaski wszelkiego rodzaju, w żarze "dojrzewały" ziemniaki". Zostały też utrwalone umiejętności rąbania, strugania, rozpalania ognia różnymi prostymi metodami.
Około godziny 23 poszliśmy spać. Póki dokładaliśmy do ogniska, było ciepło i milutko. Nad ranem temperatura spadła do 5 stopni i trzeba było znów się dogrzewać. Nieduże ognisko sprawiało, że w głębi nadal było chłodno. Zawsze palę ognisko na środku wigwamu, lecz w tym przypadku było to niemożliwe ze względu na dużą liczbę osób. Niestety, większość śpiworów marketowych (a takie były głównie w posiadaniu uczestników) nie daje rady nawet podczas letniej chłodnej nocy.
Wczesnym rankiem rozpaliliśmy główne ognisko i wszystkim wkrótce zrobiło się ciepło. Dodatkowo ciepłe posiłki i napoje zrobiły swoje. Po jedzeniu karczowaliśmy krzewy obok leśnej drogi poprawiając jej przejezdność oraz tradycyjnie strzelaliśmy z wiatrówki i  łuku do celów. Około 11:00 zakończyliśmy spotkanie.






niedziela, 12 marca 2017

Rowerowa niedziela

Po ciężkiej sobotniej pracy w ogródku przyszedł czas na małą niedzielną eskapadę rowerową. Jako cel postawiłem sobie rozruszanie coraz starszych gnatów, sprawdzenie stanu sprawności wehikułu, odwiedzenie starych miejscówek w terenie, a przede wszystkim wyciszenie się i oderwanie, choć na kilka godzin, od cywilizacji. Około godziny 10 ruszyłem więc do pobliskiego lasu w celu sprawdzenia leśnej bazy, w której prowadzę zajęcia z uczniami. Od dłuższego czasu zauważam, iż zjawiają się, oprócz mnie, inni amatorzy leśnej głuszy i nie tylko... Na miejscu znalazłem butelki po alkoholu, puszki po piwie i pety, co świadczy o bardziej zaawansowanym wieku odwiedzających to miejsce. Na najbliższym spotkaniu będziemy musieli solidnie posprzątać to miejsce, zabierając worki na zgromadzone luzem śmieci. W lesie spotkałem będącego również rowerem mojego byłego ucznia, obecnie gimnazjalistę. Wypiliśmy wspólnie herbatkę, porozmawialiśmy i każdy ruszył w swoją stronę. Miło, że młodzież, mimo upływu czasu, nadal interesuje się leśnym bytowaniem. 
Z miejscówki udałem się nad jeziorko na Krajewie, które nadal było zamarznięte. Niedaleko jest kilka żelebetonowych fortyfikacji polowych z 1939 roku, przy których często zatrzymywałem się na odpoczynek i małe co nieco. Tak było i tym razem. Podjadłem, pooddychałem lasem, historią i około godziny 17 wróciłem do domu. Zrobiłem około 30 kilometrów, głównie po leśnych szlakach, rower spisał się bez zarzutu, sakwy za 3,5 zł/szukę też dają radę. Myślę, że wkrótce znajdę na tyle dużo wolnego czasu, że wybiorę się na cały weekend. Obecną sobotę jednak znów spędziłem w obejściu, a niedziela to nadrabianie innych zaległości. Poniżej krótka relacja zdjęciowa - foty z telefonu, ale tym razem lepszego, pożyczonego od żony.