Pierwszy od wielu tygodni luźniejszy tydzień zachęcił mnie do leśnego bytowania. Co prawda, miałem testować różne konfiguracje zimowych noclegów, ale wiosenna aura pokrzyżowała plany.
W sobotnie południe udałem się na starą miejscówkę z zamiarem budowy wigwamu. Jak zwykle musiałem działać sam. Wytyczyłem teren o promieniu około 2m, nazbierałem nieco materiałów i przystąpiłem do stawiania konstrukcji szkieletu. Gdy wstępny zarys budowli stał już o własnych siłach otrzymałem telefon, że z powodu pewnych komplikacji rodzinnych (choroba) muszę wracać szybko do domu, by ogarniać gospodarskie tematy. Zebrałem pobieżnie graty i do domu. Wszystko zostawiłem na takim, mniej więcej etapie.
Stare obozowisko ze ścianką osłaniającą od wiatru
Przerwa w działaniach okazała się jednak nie tak długa. Już drugiego dnia z plecakiem pełnych gratów, a głową pomysłów, udałem się na "plac budowy".
Założenia były następujące:
- w pobliskim markecie budowlanym zakupić brzeszczot do piły ramowej, takową skonstruować i używać,
- celowo nie brać łyżki, by ją wykonać na miejscu, ale tylko przy pomocy zwykłego noża,
- dokończyć wigwam i spróbować uruchomić w nim funkcjonalne nieduże, bezpieczne ognisko,
- troszkę pokucharzyć w terenie - udoskonalenie starej bazy na zewnątrz,
- przetestować ostatnio wykonane noże,
- przygotować cele i postrzelać z łuku,
- nagromadzić drewna na następny pobyt.
Po drodze na miejscówkę w biegu wpadłem do marketu, zgarnąłem najtańszy, jednocześnie najdroższy, jedyny dostępny typ brzeszczotu do drewna mokrego za 3,60 pln i gracikiem ruszyłem na miejsce. Droga nieco rozmiękła, więc innym samochodem niż z napędem 4x4 lub traktorem dojazd byłby kłopotliwy. Działania postanowiłem rozpocząć od dokończenia wigwamu - zagęściłem rozstaw przęseł, dałem wokół kilka pierścieni wzmacniejących z giętkich witek i sznurka i postanowiłem zarzucić poszycie. Dysponowałem dwiema plandekami budowlanymi (3x4m i 2x3m), w odwodzie leżała pałatka BW. Obydwie płachty pokryły mi 2/3 powierzchni, pałatka okazała się zbyt mała, by całkowicie zakryć otwór wejściowy. Początkowo chciałem zagęścić ścianki gałęziami i uzupełnić brakujące poszycie liśćmi i ściółką, ale stwierdziłem, że nie będę robił dziadostwa i pozostanę przy tym, co mam. Czas nieubłaganie upływał, głód się wzmagał, a ja ciągle bawiłem się z tym schronieniem. Po udoskonaleniach i położeniu poszycia wyglądało to tak:
Gdy doczepiłem jeszcze pałatkę, zrobił się niewielki otwór, przez który trzeba było przeciskać się.
W centralnym miejscu pomieszczenia wydrążyłem zaostrzonym kijem zagłębienie i rozpaliłem niewielkie ognisko - dym troszkę potańczył po wnętrzu i idealnie zaczął się unosić przez pozostawiony centralnie otwór w zadaszeniu. Gdy siadłem na posłaniu, zrobiło się ciepło i miło, a przede mną nadal mnóstwo pracy.
Przyszedł więc czas na piłę ramową. Jako materiał wybrałem leszczynowe pręty, blokady do brzeszczota wykonałem ze świeżych patyków z głogu, które pozbawiłem kory i zahartowałem w ogniu.
Przy pomocy Laethermana oraz nieosadzonego brzeszczota w ciągu 15 - 20 minut udało mi się wykonać piłę, z której korzystałem przez następnych kilka godzin z wielkim zadowoleniem. Krótka historyjka obrazkowa z wykonania tego niezwykle pożytecznego urządzenia:
Problematyczne rzezy pod brzeszczot wykonałem z wykorzystaniem prymitywnego imadła - element obrabiany przykręcony linką do stabilnej gałęzi, można też wykorzystać rozszczepiony pniak.
Dzięki pile przygotowałem drewna na całą noc palenia, głównie osika, dąb, olcha i leszczyna. Czas jednak nieubłaganie mijał, zaczęło się zmierzchać, a ja do tej pory jechałem jeszcze na śniadanku.
W końcu po udoskonaleniu zewnętrznego paleniska
przystąpiłem do przygotowywania posiłku. Zagotowałem wodę na herbatkę i zalałem jakiegoś Chińczyka, by zaspokoić pierwszy głód. Już podczas gotowania zacząłem strugać patyczek do mieszania i brzozową łyżkę, ale gdy zalewałem jedzenie wrzątkiem, łyżka przypominała ja jedynie w zarysie. Po 15 minutach była na tyle gotowa, że dało się nią wchłaniać płynne potrawy, które nadal były gorące. Przy okazji przetestowałem składany kozik, którym to ową łyżkę wydziergałem łącznie z komorą zupną. Nóż łyżkowy jest do tego celu znakomity, ale niekonieczny. Muszę do scyzora dorobić pochewkę na szyję.
Po dużej konsumpcji różnorodnych wiktuałów zmorzył mnie sen, więc pozostało jeszcze przygotować drewna na ognisko w wigwamie. Musiały to być nieduże, lecz twarde i suche szczapki, by jak najmniej dymić w pomieszczeniu. Było już grubo po północy, gdy leżąc milutko w śpiworku podrzucałem szczapki do wesoło palącego się ogniska, patrzyłem przez otwór w suficie na gwiazdy, a wokół otaczały mnie odgłosy lasu: przedzierające się przez bagna łosie, borsuki w pobliskich norach i lisy, które darły mordy jak opętane. Tak sobie zerkałem i zerkałem i ...nawet nie pamiętam, kiedy zasnąłem. Obudził mnie chłód. Patrzę - ognisko dogasa, ja przykryty jedynie częściowo, na osi 2:40. Opatuliłem się po szyję i do 7:30 spałem jak niemowlę. Budzik przywrócił mnie do rzeczywistości, a za chwilę telefon do domu. Koniec bushcraftu, zaczął się surwiwal życiowy. Do następnego razu. Ostatni rzut oka na pozostawione z żalem obozowisko.
Miło się czyta. Pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńDzięki! Również pozdrawiam. Każde dobre słowo mobilizuje mnie do działań w terenie.
OdpowiedzUsuń